Na pierwszą wyprawę do Indii wyjechałem 3 września 2007, powróciłem 28-go. Przez ponad trzy tygodnie zwiedziłem przede wszystkim Radżastan- Delhi, Jaipur, Pushkar, Alwar i Sariska Forest, Haridwar, Rishikesh, Amritsar, a na koniec Dharamsale- miejscowość zamieszkałą przez uchodźców tybetańskich.
Indie to kraj całkowicie odmienny od Polski, geograficznie i kulturowo. Czasami to, co widziałem, wprowadzało mnie w fascynację, innym razem w negatywne zdumienie.
Najważniejszym elementem podróży po Indiach, oprócz zwiedzania zabytków i podziwiania krajobrazów, było obserwowanie codziennego życia hindusów, które często toczyło się po prostu na ulicy.
Pierwsze zetknięcie z indyjską egzotyką pamięta się długo. Wprawdzie przygotowując się do wyjazdu czytałem wiele o Indiach, jednak karty papieru, przejrzane zdjęcia a nawet obejrzane filmy nie oddały tego, co na miejscu zobaczyłem. Ale o tym napiszę później, a teraz zacznę relację od początku.
Ze względu na przystępne ceny decydowaliśmy się lecieć fińskimi liniami lotniczymi Finnair- przez Helsinki do Delhi. Stewardessy były rosłe i jasnowłose. Każdego pasażera witały ciepłym uśmiechem. Zawsze mnie to zastanawiało, jak stewardessom udaje się zachować ten kojący uśmiech na ustach w stosunku do każdego i przez wiele lat pracy? Spotykałem się z tym uśmiechem lecąc do Moskwy, Istambułu, Bombaju, Kuala Lumpur, Singapuru, Adelajdy- witał mnie jednakowo w każdym samolocie, będąc zapowiedzią przygody.
Lot do Helsinek trwał półtorej godziny. W Helsinkach po krótkiej przerwie przesiedliśmy się na Boeinga MB-11, tym razem lecieliśmy sześć i pół godziny. Zamówiłem sobie posiłki wegetariańskie, ale nie był to dobry wybór- większość jadła standardowe zestawy, więc ja musiałem poczekać, dopóki wszyscy inni nie otrzymali swojej porcji. A najmniej podobało mi się, że moje jedzenie wyglądało na zdecydowanie mniej smakowite. Nie roztaczało tak przyjemnej woni, jak kanapka sąsiada, gdzie plaster szynki, położony na lśniącym maśle, ozdobiony był zielonym ogórkiem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, co za jedzenie czekało na mnie na miejscu w Indiach.
Wylądowaliśmy na lotnisku w Delhi o 23:18, na dworze było 31 st.C Ciepłe powietrze zawierało w sobie rześkość nocy. Po godzinie byłem już w hotelu, pokój obskurny, mały, nagrzany jak piekarnik. Po środku duże łóżko okryte brudnym prześcieradłem. Pomyślałem: dobrze, że wziąłem ze sobą własne prześcieradło. Cały oblany byłem potem, więc poszedłem do łazienki, aby wziąć prysznic. Cztery kurki wychodziły ze ściany, jeden kran, a pod nim duże wiadro. Dopiero po chwili dostrzegłem, że pod sufitem wystaje ze ściany sitko prysznica. Odkręciłem kurek z zimną wodą i wszedłem pod prysznic. Okazało się, że pod zimną wodą nadal można się pocić. Po chwili poszedłem spać.
Spałem ponad sześć godzin. Po przebudzeniu w głowie trochę mi szumiało, bo całą noc chodził zarówno wiatrak jak i nadmuch powietrza z zewnątrz budynku, a ja byłem przyzwyczajony do ciszy.
Hotel był w Starym Delhi. Moje pierwsze wyjście na ulicę okazało się największym szokiem.
Wiem, co to 50 stopniowy upadł, oraz duża wilgotność, ale tu w Delhi czekało na mnie o wiele więcej dodatkowych wrażeń. Otoczył mnie żar powietrza zmieszany z kompozycją zapachów ulicznych ścieków, spalin, kadzideł i egzotycznych przypraw. Dołączył do tego hałas- przeraźliwe klaksony samochodów, nawoływanie ulicznych sprzedawców. No i jeszcze widok odchodów zwierzęcych oraz ludzkich, kolorowe kramy, tłumy egzotycznie ubranych ludzi- przechodnie w turbanach, święte krowy, żebrzące dzieci, ludzie śpiący bezpośrednio na ulicy i do tego obok mnie hinduska matka, która położyła kilkumiesięczne dziecko, całkiem nagie wprost na ziemi..
Przez moment stałem jakbym został zamroczony.
Zacząłem poznawać prawdziwe Indie.